Spis treści

2 Biblioteki w dobie przełomu technologicznego

Motto:

Istnieją dwie zasady, tkwiące w samej naturze rzeczy, które powracają w jakichś szczególnych wcieleniach we wszystkich badanych dziedzinach: duch zmiany i duch zachowania. Bez tych zasad nie może istnieć nic rzeczywistego. Sama zmiana bez zachowania to przejście od niczego do niczego. Jej ostateczne zsumowanie daje w efekcie

Alfred N. Whitehead, Nauka i świat nowożytny, 1987, strona 270.

Załamania paradygmatów społecznej misji biblioteki
W przełomowych momentach lęk przed apokaliptyczną scenerią przyszłości zdawał się niekiedy paraliżować biblioteczną klientelę i bibliotekarzy. Angelo Poliziano (prawdziwe nazwisko: Ambrogini, żył w latach 1454-1494.), sławny piętnastowieczny florencki poeta i filolog, profesor Uniwersytetu we Florencji, zdecydowanie odrzucał wprowadzoną przez Gutenberga technologię druku, gdyż „najgłupsze pomysły mogą być teraz w jednej chwili przeniesione do tysięcy tomów i rozesłane za granicę” (Cummings et al. [1992 strona 103], Moorehead [1951]). Na nic zdała się ta krytyka. Masowość produkcji książki i związana z nią redukcja kosztów produkcji (ale i jej urody) po raz pierwszy nieubłaganie zmieniła oblicze biblioteki. Mnisi (z wyjątkiem niektórych klasztorów buddyjskich) przestali przepisywać piękne kodeksy. Przy okazji z goryczą spostrzegamy, o ileż sprawniej w dobie Internetu globalnej propagacji ulegają te najgłupsze pomysły które miał na myśli Poliziano.

Zainicjowana przez Rewolucję Francuską demokratyzacja życia publicznego i postępujące za nią upowszechnienie oświaty wprowadziły do bibliotek innego konia trojańskiego: nowego czytelnika o niezbyt wybrednych gustach, szukającego literatury popularnej (głównie fikcji) i raczej stroniącego od "poważnych" opracowań. Niestety, czas pokazał, że nowy czytelnik uparcie nie chciał się dogiąć do ustalonego przez bibliotekarzy schematu edukacyjnego: wcale nie zamierzał migrować ze swoimi upodobaniami do obszaru wyznaczonego tradycją dziejów biblioteki. Wymyślona przez bibliotekarzy "teoria windowania gustu" (ang. taste-elevation theory), która określała misyjne cele biblioteki w stosunku do społeczeństwa, straciła swój sens i została zarzucona jeszcze przed 1890 rokiem [Levy 2000]. Znowu czynnik o charakterze masowym (tu: masowy, choć lokalny czytelnik) pozbawił marzycieli wszelkich złudzeń co do tego, kto tu rządzi.

Wiek pary i elektryczności ponownie wprowadził do bibliotek zamieszanie technologiczne. W związku z planami wprowadzenia elektrycznego oświetlenia w czytelni British Museum, ekonomista William Stanley Jevons, napisał w 1881 roku alarmujący list do Superintendenta Czytelni, Richarda Garnetta, w którym czytamy m.in.: „Jestem przekonany, że Pan po prostu wprowadza konia trojańskiego”. Jevons był przeświadczony, że elektryczne oświetlenie stwarzało jeszcze większe ryzyko przypadkowego wybuchu pożaru, niż popularne wówczas oświetlenie gazowe. Ze zrozumiałych względów podobnego zdania były kompanie dostarczające gaz do mieszkań i instytucji. Nie pomogły jednak, - i na szczęście - alarmistyczne apele i memoranda. Zdecydowana postawa Edwarda Augustusa Bonda wystarczyła, aby w ciągu dekady sprawowania przez niego urzędu Głównego Bibliotekarza, światło, nowe technologie i innowacyjne przedsięwzięcia organizacyjne (jak utworzenie wielkiego zbioru fotografii rękopisów) na stałe zagościły wśród półek przyszłej British Library [Alexander 1998, strona 15].

Przełom XX i XXI wieku obdarował świat nowościami w skali, która nie miała sobie równych w przeszłości. Starsze, mniej ruchliwe pokolenie, wpadło w szpony telewizji. Młodszym, pełnym dynamiki, podzielił się Internet z telefonią komórkową. Bibliotekom trudno obecnie oderwać istotę z gatunku homo sapiens od nowych zabawek. Rozpoczął się bój o istnienie. Sto lat temu nikt nie formułował wypowiedzi podważających w jakimkolwiek stopniu sens istnienia bibliotek. Z bólem, jeśli nie ze wściekłością, Crawford i Gorman [1995, strona 111] podają taki przypadek: „Ci nowi barbarzyńcy chcą zniszczyć budynki biblioteki i zlikwidować etaty biblioteczne. Ostatnio, starszy administrator uniwersytecki powiedział podczas konferencji, że myśli, iż nigdy nie będzie zapotrzebowania na nowy lub poszerzony budynek biblioteki, ponieważ istniejące budynki biblioteki najprawdopodobniej opróżnią się w ciągu dekady. Jeśli zaś chodzi o etaty, to należy pamiętać, że jedyny model ekonomiczny, który oferuje wiarygodne oszczędności na drodze wyłącznie-elektronicznych bibliotek, robi to poprzez stosowne eliminowanie dominujących kosztów biblioteki akademickiej, którymi są pensje i godziny nadliczbowe. To nowe barbarzyństwo nie jest wyłącznością akademicką. Są tacy, którzy postrzegają biblioteki publiczne wypełnione personelem oferującym wydawnictwa drukowane jako całkowitą stratę pieniędzy i czasu”.

Odczucie zasadniczej zmiany w postawach decydentów różnych szczebli na bieg spraw publicznych stało się powszechne, w tym również wśród bibliotekarzy. Historia pokazała, że protesty bywają nieskuteczne. Alternatywą może być rewizja własnego punktu widzenia.

Poszukiwanie tożsamości

Źródła niepokoju i związanego z nim stresu są powszechnie znane. Wymienimy tu przede wszystkim lęk przed odczuwalnym obniżeniem jakości życia i widmo bezrobocia w obliczu groźby likwidacji instytucji, lub stanowiska pracy. W przypadku bibliotek mamy do czynienia z dodatkowym poziomem trosk: obawami o możliwość pełnienia ustalonej przed wiekami misji biblioteki. Można by to nazwać lękiem instytucjonalnym. Już ponad trzydzieści lat temu Leon Carnovsky [1968] w pierwszym zdaniu wstępu do książki „Library Networks - Promise and Performance” napisał gorzko: „Niemoc większości bibliotek w zakresie spełniania pewnych funkcji powszechnie im przypisywanych nigdy nie przestała być zmartwieniem tej profesji”.

W końcu lat dziewięćdziesiątych sytuacja wydaje się być znacznie bardziej dramatyczna. Przytoczmy tu jedną z syntetycznych, dobrze udokumentowanych opinii dnia dzisiejszego [Dillon, 1999]: „Jako bibliotekarze wiemy, że gdy przebudzimy się jutro, ludzkość odkryje jeszcze więcej informacji, która powinna być w naszych bibliotekach, i zanim zacznie się następny tydzień, biblioteki cofną się jeszcze bardziej wstecz w swojej odpowiedzialności za stan swoich zasobów, niż to ma miejsce dzisiaj. Bibliotek nie zaprojektowano z myślą o stawieniu czoła takiej sytuacji. Większość obecnych bibliotek bazuje na roboczym modelu wypracowanym w XIX wieku i ich struktura nie jest w stanie obsłużyć obecnego wolumenu książek, czasopism, multimediów i zasobów elektronicznych”. Warte podkreślenia jest ograniczenie się Dillona do trudności o charakterze organizacyjnym, a nie ekonomicznym. Problemem dla niego jest obsłużenie wielkiego wolumenu nabytków, a nie zdobycie funduszy na kontynuację prenumeraty. Ot po prostu embarras de richesse. Nie inaczej opisują to Case i Jakubs [1999].

W podobnym do Dillona stylu, całkiem świeżo, o szukanie nowego modelu apeluje Brindley [1998]: „główne wyzwanie, wobec którego staną biblioteki naukowe w latach 90-tych, to opracowanie modelu, za pomocą którego wgląd w drukowane czy rękopiśmienne formy naszego dziedzictwa kulturowego może być korzystnie powiązany z dostępem do informacji elektronicznej w szerokim spektrum jej form”.

Zatem nawet z amerykańskiego punktu widzenia nowy model nie istnieje i nie należy przypuszczać, że w przewidywalnym czasie zostanie złożony jako kompletna całość a - co najważniejsze - zaakceptowany przez wszystkie biblioteki. Spektrum usług, których czytelnik dziś oczekuje od biblioteki, i których oczekiwać będzie czytelnik jutrzejszy - nieustannie ewoluuje. Jeszcze raz oddajmy głos Dillonowi: „Jak to zauważył Seneca dwa tysiące lat temu Dla żeglarza który nie wie do jakiego portu podąża, niepomyślny jest każdy wiatr” [przekład W. Kornatowski, Seneca 1998]. Wśród bibliotekarzy, których znam, wiatr wieje z każdego kierunku. Oni nie wiedzą, czy stać się wydawcami, nauczycielami na odległość, administratorami systemów Web-owych, bibliotekarzami zbiorów specjalnych, trenerami, specjalistami od multimediów, prawnikami specjalizującymi się w kontraktach, czy po prostu rzucić to wszystko i zabrać się za robotę w stylu demonstrowanym przez holenderskie konglomeraty wydawnicze.

Obecna sytuacja bibliotek jest więc klasyczną grą strategiczną, znanym z literatury zadaniem, w którym myśliwy strzelając do biegnącego w poprzek linii strzału zająca, musi mierzyć w ten punkt, w którym zająca jeszcze nie ma, ale w którym prawdopodobnie się znajdzie. Przed myśliwym stoi wybór. Nacisnąć kurek spustowy, albo odwiesić dubeltówkę na ramię. Dla rodziny szarak, albo w desperacji ścięta na bruździe główka kapusty, której nie zjadł zając; zastąpiona niczym obolem dwoma złotymi pozostawionymi w torebce foliowej dla właściciela pola. Pasztet albo pokorne przejście wraz z całą rodziną na wegetarianizm. Sapienti sat.

Dillon w podsumowaniu swych przemyśleń ostrzega, ale jest jednak optymistą. Piszący te słowa w samym wniosku końcowym podziela jego zdanie. Z pewnością tragedii nie będzie. Wielcy się jakoś wyżywią (nieprzyjemne skojarzenia z niedawną przeszłością), średnim pod różnymi pozorami odbierze się trochę etatów, nie przetrwa grupka małych bibliotek publicznych czy zakładowych, do których nikt nie zechce się przyznać. Już teraz jesteśmy naocznymi świadkami tego scenariusza.

Scenariusze przetrwania

Obecnie żyjemy w czasach niesłychanie rewolucyjnych przemian technologicznych, których wpływ na losy świata jest trudny do przewidzenia. W swojej sztandarowej książce wydanej w 1948 roku przez MIT Press, Norbert Wiener, jeden z najwybitniejszych intelektów w historii ludzkości, genialny matematyk, ojciec cybernetyki, przewiduje: „Stosując czujniki [...] jesteśmy już teraz w stanie zbudować sztuczne maszyny wykazujące niemal dowolnie doskonałą sprawność i precyzję działania. Na długo przed Nagasaki i pojawieniem się bomby atomowej w świadomości publicznej zdałem sobie sprawę, że stoimy przed innym zjawiskiem społecznym o niesłychanej wadze, kryjącym w sobie dobro i zło. [...] to nowe osiągnięcia [...] dadzą [...] rasie ludzkiej zastęp nowych i niesłychanie sprawnych mechanicznych niewolników, którzy będą pracować zamiast ludzi. [...] Być może dla ludzkości jest bardzo dobrą rzeczą mieć maszyny, uwalniające ją od „czarnej” i niewolniczej pracy, a może i tak nie jest. Nie wiem. Tym nowym możliwościom nie może wyjść na dobre ocenianie ich w kategoriach rynkowych, operowanie liczbą pieniędzy, które pozwolą zaoszczędzić, a to właśnie są terminy wolnego rynku, owa ‘piąta wolność’ (fifth freedom). [...] Nowoczesna rewolucja przemysłowa [7] zmierza do zdewaluowania ludzkich mózgów, przynajmniej w dziedzinie podejmowania prostszych, bardziej stereotypowych decyzji. Oczywiście, podobnie jak zdolny stolarz, zdolny mechanik, zdolny krawiec przeżył w pewnym sensie pomyślnie pierwszą rewolucję, tak zdolny naukowiec, czy administrator przeżyje pomyślnie drugą. Jednakże, jeśli dokona się druga rewolucja, przeciętny człowiek o średnich, lub mniej niż średnich uzdolnieniach, nie będzie miał do sprzedania niczego, co byłoby warte czyichkolwiek pieniędzy. Rozwiązaniem jest oczywiście oparcie społeczeństwa na wartościach ludzkich, a nie na kupnie i sprzedaży. Na to, by dojść do takiego modelu społeczeństwa, trzeba wiele walki; w najlepszym razie - walki na płaszczyźnie idei, a może i poza nią - któż to wie?” [Wiener 1971, strony 52 do 54]. W powyższym cytacie mamy w scenariuszu przetrwania wyraźny adres osobowy: stolarz, mechanik, krawiec, naukowiec, administrator. To ważny aspekt - może się wydawać nawet, że winniśmy go od razu postawić na szczycie rozważań dotyczących scenariuszu przetrwania. Tu jednak, gdy będziemy rozważać implikacje rewolucji technologicznej w bibliotekach, skupimy się na aspekcie instytucjonalnym. Od dwóch stuleci w szczególny sposób mówi się o rewolucji, dodając do tego terminu przymiotniki: przemysłowa, społeczna, technologiczna. Niedawno temu Harris w tytule swojej pracy zapytał bez ogródek: „Czy rewolucja już się skończyła, czy może właśnie zaczyna?” [Harris, 1999]. Która to rewolucja, zapytamy? Odpowiedź brzmi: Technologii Informacji (IT revolution). Więc zaczyna się ona, czy już się skończyła? Są daleko idące podstawy do tego by przypuszczać, że niestety dopiero się zaczyna, i to wraz z całą paletą towarzyszących jej zagrożeń.

Te biblioteki, które chcą przetrwać, muszą zaadaptować się do tego co już jest i do tego co nadejdzie. Co jest - to już wiadomo; ale co może nadejść? Spojrzyjmy nieco wstecz, do historii tych, co przed nami to już grali. Nie da się oczywiście porównać Polski ze Stanami Zjednoczonymi, ani pod względem gospodarczym ani też organizacyjnym. W dodatku Polski obecnej ze Stanami, sprzed lat kilkunastu. Sięgnijmy więc do klasyki procesów dostosowania przedsiębiorstw do nowych sytuacji.

Pionier tej analizy, Alvin Toffler piętnaście lat temu próbował przekonać czytelnika do swojej wizji współzawodnictwa w gospodarce super-industrialnej, od której Polskę dzieli jeszcze nieco czasu. Oto jego na pozór dość zaskakująca argumentacja: „W przeszłości przedsiębiorstwo, które wiedziało jak najbardziej efektywnie wprowadzać standaryzację, było w stanie pokonać swą konkurencję. W przyszłości przedsiębiorstwo, które będzie wiedziało jak efektywnie przeprowadzić destandaryzację może okazać się zwycięzcą”.

Mocne słowa, ale rzeczywiście coś w tym jest. Chociaż trudno zgodzić się z tymi tezami w sensie dosłownym, to jednak jest możliwe nowe odczytanie tezy Tofflera. W tym celu zwróćmy uwagę na dwa odmienne obszary znaczeniowe pojęcia ‘standaryzacja’. W pierwszym zdaniu zdecydowanie chodzi o aspekt ‘trzymania się normy, wzorca’ - w drugim - raczej o aspekt ‘odejścia od unifikacji wzornictwa’. W takim sensie na przykład, dostarczane użytkownikowi współczesne oprogramowanie staje się bardziej atrakcyjne, jeśli umożliwia tworzenie przez użytkownika własnego profilu (definiowania własnej palety barwnej, lokalizacji pamiętanych plików itp. – tu właśnie występuje tofflerowska destandaryzacja) - zarazem trzymając się ściśle ogólnie przyjętych standardów (system komputerowy posiada interfejs okien graficznych z urządzeniem do pozycjonowania kursora wraz funkcjami typu ‘kopiuj - wklej’, interfejs znakowy w oknie konsoli operatora, oprogramowanie komunikacyjne, w tym pakiety ftp, telnet, poczty elektronicznej, przeglądarkę dokumentów hipertekstowych, itp.). Tego rodzaju interpretacja wyodrębnia z tekstów Tofflera nowe rozumienie zagadnień rynkowego uatrakcyjniania produktu lub usługi i może być doskonałą wskazówką dla placówek szukających sposobów na usprawiedliwienie potrzeby swojego istnienia.

W powyższej argumentacji mowa jest oczywiście o przedsiębiorstwie walczącym w warunkach rynkowej konkurencji o klienta z pieniędzmi. Z pewnością doskonale pasuje to do komercyjnych systemów informacyjnych. Czy może się także odnosić do bibliotek? Chyba jednak tak. Punktem zwornikowym tych dwóch obszarów jest pieniądz. Jeśli zatem biblioteka ma problemy finansowe (a chyba nie istnieje taka, która by ich nie miała) - wówczas organizacyjne działania biblioteki z konieczności winny dostosowywać się do oczekiwań strony dającej pieniądze. Warto tu zacytować twarde przewidywania Chmielewskiej-Gorczycy [1996, strona 11]: „O przetrwaniu biblioteki decydować będą bezwzględne reguły konkurencji, analogiczne do panujących w produkcji i usługach na rynkach innych niż informacyjny”.

Przedstawiona wyżej dyskusja skłania do poważnego potraktowania sprawy pobudzenia innowacyjności bibliotek, jako środka na sprostanie oczekiwaniom społecznym. Na potrzebę takiego podejścia wyraźnie wskazuje Champion [1988], upatrujący w biurokracji panoszącej się w wielu dużych bibliotekach czynnik tłumiący innowacyjność. Clayton [1997 strona 3] zdecydowanie postrzega innowacyjność jako część dziedziny zarządzania zmianami. Wojciechowski [1999 strona 11] apeluje do bibliotekarzy o rozsądne wyważenie zadań: „Bibliotekarstwo ma długie dzieje i nie ma powodu, by odcinało się od przeszłości, jednak nie rezygnując zarazem ze zmian. Logika postępu polega na zachowaniu proporcji pomiędzy kontynuacją a innowacjami - i chyba tak właśnie jest”. Zatem uważne przeanalizowanie własnej struktury administracyjnej wzbogacone o aktywną pomysłowość winno jawić się każdemu bibliotekarzowi jako właściwa droga do zabezpieczania przyszłego bytu zarówno instytucjonalnego i osobistego. Przeto nie pytaj, komu bije dzwon. Bije on Tobie.

Od pomysłu do przemysłu. Rozważania nad procesem innowacyjnym.

Motywem, który skłonił autora niniejszej książki do podjęcia tego tematu, było przeświadczenie o możliwości inspirowania działań ludzkich poprzez słowo pisane. Nie chodzi tu wszakże o skłonienie kogoś do określonego działania. Chodzi raczej o zrozumienie nieuchronności zmian, przyjrzenie się bliżej ich naturze i odnalezienie w sobie cech, które przeciwstawiają się tym zmianom. Historia cywilizacji pokazała, że innowacyjność może być skutecznym sposobem na przetrwanie.

Nieuchronność zmian technologicznych wydaje się być oczywista. Również dzieje instytucji kultury lub pojedynczych jej pomników, jakie ludzkość kreowała od wieków, to ciąg nieustannych zmian. Ostatnie stulecia przyniosły nam znacznie lepszą dokumentację tych zmian, niejednokrotnie podpartą znakomitą analizą [Tocqueville 1994]. Z pewną ostrożnością można zaryzykować tezę, że w wielu wypadkach zmiany te przypominają realizację sformułowanej jeszcze w XVII wieku pierwszej zasady mechaniki klasycznej (newtonowskiej), że każdemu działaniu towarzyszy przeciwdziałanie równe co do wielkości i przeciwne co do kierunku. Cykle obrastania pewnych instytucji, grup społecznych, czy całych narodów zachowawczą otoczką, a następnie zrzucania jej w jakichś paroksyzmach, do złudzenia przypominają doroczne zdzieranie przez płazy na kamieniach ciasnej i nieelastycznej już skóry. Zastanówmy się pokrótce, które czynniki uruchomiły ten trwający po dziś proces tworzenia wynalazków i kopiowania ich, tworzenia ograniczeń i przeciwny mu proces ich omijania.

Dawna technologia związana była z elitarnym, ściśle kontrolowanym dostępem do wiedzy. Imponujące architektoniczne pomniki przeszłości czy materialne zapisy niematerialnych wzlotów intelektu (jak kalendarz Majów) otrzymaliśmy w spadku niemalże bez dokumentacji. Nierzadko główny twórca był zabijany, by więcej nie mógł powtórzyć swego wielkiego dzieła. Już w zamierzeniu swym miało być unikalne. Chroniono technologię wytwarzania jedwabiu, porcelany, lakierów pokrywających instrument muzyczny, leków. Pojedynczy warsztat rzadko ujawniał opis technologiczny. Były jednak i wyjątki. Ostatnie badania czeskich egiptologów wskazują, że prawdopodobnie znaleziony został pierwszy opis technologii sporządzania barwników kosmetycznych. Choć to dopiero pierwsze, ciągle niepewne wyniki, skłaniamy się do opinii, że może to być tylko przypadek, który potwierdza regułę. Dawny rzemieślnik w zasadzie nie musiał się specjalnie obawiać, że ktoś będzie go podrabiać. W zakresie dóbr kultury mały był zarówno rynek producenta, jak i konsumenta. Organy w Katedrze Oliwskiej Jan Wulf z Ornety (brat Michał) budował 25 lat. Ile takich instrumentów można wybudować w życiu?

Spróbujmy zebrać podstawowe cechy wytwórczości epoki przedindustrialnej:


  1. Powolne procesy wytwarzania cechowały się wysokimi kosztami i to samo dotyczyło kopiowania. Kopie pierwowzorów były też dziełami sztuki, niejednokrotnie nie mniej wartościowymi niż oryginały (piramidy, średniowieczne iluminowane kodeksy czy kancjonały).

  2. Każda technologia i każdy produkttak długo są bezpieczne przed kopiowaniem, jak długo nie istnieją skuteczne metody analityczne, pozwalające z gotowego produktu odtworzyć skład i sposób wytwarzania.

  3. Przełomy technologiczne wprowadziło pojawienie się pierwszych metod analitycznych: chemicznych, fizycznych i biologicznych.

Z pewnością pierwszym wydarzeniem, które odmieniło zasady kreatywności człowieka było powołanie Urzędu Patentowego. Patent do jakiegoś stopnia ujawniał pewne elementy dotychczasowej, pilnie strzeżonej, - i dziedziczonej z ojca na syna, tajemnicy warsztatu rzemieślnika. Z jednej strony wprowadzenie procedury patentowej było otwarciem – z drugiej zaś zamknięciem procesu odkrywania. Ujawnienie częściowego opisu dzieła było zarazem zamknięciem drugiemu twórcy możliwości “odkrycia” tej samej drogi. Prawdopodobnie jednym z pierwszych w historii był angielski patent na produkcję szkła witrażowego do Kaplicy Królewskiej, przyznany w 1449 r. Johnowi z Utynam przez króla Henryka VI [ Davenport 1989 strona 6]. Że był to wypadek odosobniony świadczy fakt, że następny patent brytyjski (nb. też na produkcję szkła witrażowego) został wydany dopiero po stu latach. Od polotu twórcy zależała efektywność blokady przyszłej konkurencji. Klasyczna literatura z podziwem wspomina genialność Singera, który właściwie nie opatentował samej maszyny do szycia – a sposób szycia igłą, która ma dziurkę na początku, a nie na przeciwległym końcu. Warto zwrócić baczną uwagę na to, że patent musi być jednak tak sformułowany, by nie blokował dalszego rozwoju procesu innowacyjnego. To samo dotyczy ograniczeń związanych z egzekwowaniem praw autorskich. Zacytujmy in extenso brzmienie nowej wersji Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Artykuł 74 ust. 2 otrzymał brzmienie:

“2. Ochrona przyznana programowi komputerowemu obejmuje wszystkie jego formy wyrażenia. Idee i zasady, będące podstawą jakiegokolwiek elementu programu komputerowego, w tym podstawą łączy, nie podlegają ochronie (podkreślenie autora)” .

A więc idee pozostają własnością publiczną, dostępną każdemu za darmo. I taki jest warunek wszelkiego rozwoju. Ale to co dziś jest własnością prywatną – jutro może stać się własnością publiczną. Może stać się to w drodze wygaśnięcia praw autorskich, aktu dobrowolnego zrzeczenia się praw lub wreszcie aktu sądowego, czy administracyjnego (upaństwowienie, pozbawienie lub odebranie praw - aktem takim było na przykład karne ujawnienie technologii produkcji fotograficznych materiałów barwnych niemieckiej firmy Agfa po II Wojnie Światowej [Dubiel, Iliński 1966 strona 26]). Jest rzeczą interesującą, że ten ostatni przypadek to nie jakiś relikt totalitarnej przeszłości, ale swojego rodzaju codzienność cywilizacyjna. Świadczą o tym liczne wyroki Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. wymierzone przeciwko największym potęgom przemysłu informatycznego. Być może jest to swojego rodzaju signum temporis, że jako najczęstszy motyw wymuszenia podaje się nadrzędność ochrony interesów konsumenta nad partykularnymi interesami wielkich firm. I tu mamy kolejną ciekawostkę: do tej chwili tego rodzaju interwencje nie były skierowane przeciwko jednostkom, lecz zwykle przeciwko korporacjom i nie dotyczyły one obszaru artystycznego, lecz technologicznego.

Jakie są przyczyny, że utrzymywanie całkowitej tajemnicy warsztatu jest nieopłacalne? Otóż utrzymanie szczelnej tajemnicy jest niezmiernie kosztowne. Przyczyną tego jest nieuczciwość ludzka pożeniona ze współczesną technologią. Jedynym czynnikiem regulującym przepływ technologii we współczesnym świecie jest pieniądz. Świadczy o tym historia rozprzestrzeniania technologii atomowej, której nie było w stanie zapobiec żadne embargo. Ale też świadczy o tym szybkość automatycznego odtwarzania gotowego produktu. Już dawno temu na Zachodzie ukuto termin reverse engineering, odwróconej inżynierii. Oznacza on detaliczne zbadanie jakiegoś produktu celem ustalenia i odtworzenia technologii jego wytwarzania. Chyba nie ma żadnego współczesnego państwa, które po cichu nie splamiłoby się tego typu kradzieżą dóbr intelektualnych. Wybuchające po dziś dzień procesy pomiędzy firmami z branży komputerowej w Stanach Zjednoczonych są najlepszym tego przykładem.

A w bibliotekach co można poprawić? Jak można je uatrakcyjnić i przyciągnąć już szybko uciekającego czytelnika? Mamy tu na polskim gruncie kilka dobrych przykładów efektywnej działalności bibliotek na polu gromadzenia na takie cele funduszy od różnych fundacji. Z uznaniem należy ocenić wielkie sukcesy dużej grupy bibliotek akademickich w zakresi w online. Prawdziwą, realizowaną na wielką skalę w Polsce rewelacją, jest utworzenie graficznego obrazu archiwalnego katalogu alfabetycznego Biblioteki Jagiellońskiej dostępnego w Internecie wraz z prostym indeksem alfabetycznym „wirtualnych skrzynek” [7] . Bardzo pożyteczną inicjatywą jest "podpięcie" do katalogu online przez Bibliotekę Główną Uniwersytetu Gdańskiego pierwszych pełnotekstowych dokumentów z przygotowanej pod kierownictwem Marka Adamca z Uniwersytetu Gdańskiego, jakościowo zweryfikowanej i opatrzonej notami biograficznymi Wirtualnej Biblioteki Arcydzieł Literatury Polskiej (projekt UNESCO, http://monika.univ.gda.pl/~literat/index.htm). Te podpięte do OPACu cyfrowe dokumenty elektroniczne po raz pierwszy stawiają niewidomego „czytelnika” biblioteki na równi z czytelnikiem widzącym, stwarzając nowe okoliczności o naturze społecznej. Niewidomy może nie tylko przeglądać katalog, ale również pobrać wyselekcjonowaną książkę. Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego oprócz swych wspaniałych zasobów zaoferowała czytelnikowi szereg budzących wdzięczność dogodności, w tym również bardzo drogie urządzenia dostępowe dla niewidomych (projekt "Uniwersytet dla Wszystkich"). Nie sposób zapomnieć o prowadzonych przez długie lata w Bibliotece Głównej Politechniki Wrocławskiej szkoleniach w zakresie automatyzacji procesów bibliotecznych. I to są przykładowe propozycje dla bibliotek, które pragną z powrotem odbudować szybko pogarszającą się pozycję potrzebnej społecznie instytucji kultury i edukacji.

Przykłady te świadczą, że duch w narodzie nie ginie. Jest jednak rzeczą zastanawiającą, że w wielu przypadkach po pierwszych sukcesach w zdobywaniu konkursowych pieniędzy instytucje często wchodzą w wieloletni okres pasywnej działalności na osiągniętych pozycjach.

Między wojną a zabawą. Czynniki kształtujące wizje rozwoju technologicznego

Autor nie jest w najmniejszym stopniu znawcą gier komputerowych, jednak ośmieli się wyrazić pogląd, że dominująca liczba powszechnie dostępnych na rynku gier komputerowych, bynajmniej nie są odpowiednikami dwu- czy trójwymiarowego TETRISa. To po prostu wojskowe programy symulacyjne dla ubogich (.... - tu aż ręka sama się prosi o dodanie jeszcze jednego przymiotnika ...). Powątpiewać należy, czy jest to przypadek. W mistrzowski sposób wykorzystane zostały: ludzka skłonność do rywalizacji, zmagań i walki - z cynicznym planem szkolenia przyszłego rekruta za pieniądze jego rodziców. Wydatki poniesione na przygotowanie wojskowych programów symulacyjnych, po odtajnieniu starszych wersji oprogramowania i nieznacznej ich modyfikacji wracają do budżetu wojskowego poprzez łańcuch odsprzedaży licencji. W obszarze informatyki promocja gier symulacyjnych spełnia tą samą rolę ekonomiczną dla nowoczesnej armii, co dostarczenie do sieci istniejących sklepów turystycznych wycofanego wojskowego umundurowania oraz wyposażenia tak prostego jak detektory metali dla poszukiwaczy zgubionych obrączek, pierścionków i zegarków na plażach i tak zaawansowanego technologicznie jak noktowizory dla myśliwych. Praktycznie większość dostępnych w handlu urządzeń tzw. zaawansowanej technologii to przestarzałe o 3 - 5 lat urządzenia wojskowe, wolniejsze, bardziej zawodne i z całą pewnością nie stwarzające zagrożenia tym, którzy je odtajnili.

Współczesna doktryna wojskowa stara się zminimalizować subiektywne zachowanie człowieka i zobiektywizować opis rzeczywistości. Tego rodzaju postępowanie przyczynia się do niezwykłego wprost wykorzystania wszystkich najnowszych zdobyczy matematyki i inżynierii. Z zażenowaniem jednak uświadamiamy sobie, że system, który w tej chwili próbuje się wykorzystać do transmisji obrazu widzianego przez kamerę wprost do mózgu osoby niewidomej, w prostej linii wywodzi się z systemu rozpoznawania przestrzeni stosowanego w pociskach manewrujących typu „Tomahawk”. Tego samego pocisku, dla którego - używając słów dowódcy operacji „Pustynna Burza” - nie stanowi problemu trafienie w określone okno określonego domu, natomiast stanowi problem trafienie w określony obraz wiszący na ścianie, pod warunkiem, że pocisk wpadł przez określone okno. Ale czyż prestiżowe nagrody Nobla nie pochodzą z dochodów przynoszonych przez przemysł zbrojeniowy Królestwa Szwecji? A obecne biometryczne systemy identyfikacji użytkownika systemu komputerowego, czyż w prostej linii nie są produktami rozwoju policyjnych metod identyfikacji przestępców? Jednak należy przy tym wszystkim pamiętać, że tego rodzaju produkty, które są dziedzicznie obciążone swoim wojskowym czy policyjnym pochodzeniem, mogą w okresie niestabilności politycznej stać się przyczyną dużych niespodzianek. W roku 1999 popularny program „Discovery” ujawnił, że amerykański sprzęt telekomunikacyjny sprzedany do Polski na przełomie lat 80 i 90 zawierał elementy pozwalające zniszczyć go na odległość w przypadku konfliktu zbrojnego. Informacja ta automatycznie nasuwa nowe pytania odnośnie tego, co nie zostało wypowiedziane. Nie ma wątpliwości, że każdy posiadacz nowoczesnego sprzętu informatycznego i telekomunikacyjnego - w tym również nowoczesna biblioteka - musi mieć świadomość wszelkich konsekwencji gry, w której bierze udział. Za innowację opartą o cudze produkty można niekiedy bardzo wiele zapłacić.

Wspomniane czynniki wojskowe stanowią, oczywiście, tylko jedną część łańcucha innowacyjnego. W gospodarce wolnorynkowej większość czynników stymulujących rozwój ma charakter ekonomiczny. Wymienimy kilka z nich:

Wydaje się, że do przypadku bibliotek trudno w pełni przykładać miarkę wolnorynkową. Z pewnością przyszłość inaczej będzie się obchodzić z Biblioteką Narodową czy z dużą biblioteką akademicką, a inaczej z małą biblioteką publiczną. W każdym wypadku czynnik ekonomiczny będzie odgrywał poważną rolę, ale nie w każdym wypadku doprowadzi do likwidacji biblioteki. Przyglądając się na bieżąco sukcesywnej likwidacji w Polsce małych połączeń kolejowych nie trudno jednak przewidzieć scenariusz nadchodzących wydarzeń w świecie bibliotek. Utrzyma się to stanowisko pracy, którego obecność będzie niezbędna dla funkcjonowania biblioteki. Przeżyje ta biblioteka, która na czas usprawiedliwi, że jest potrzebna. Wychodząc z amerykańskiej perspektywy taką prognozę daje Cynthia Borys [2000, strona 29]: Czasy, kiedy biblioteka była bezdyskusyjnie uznawana za społeczne dobro i filar systemu edukacyjnego i kultury, należą już do przeszłości. Obecnie, aby przetrwać w warunkach konkurencji w stosunku do ograniczonych zasobów informacji, biblioteki i bibliotekarze muszą być postrzegani jako niezbędni dla zaspokojenia potrzeb informacyjnych klientów i użytkowników

Borys w dalszych zaleceniach kładzie wyraźny nacisk na potrzebę uświadomienia bibliotekarzom służebnej roli bibliotek w stosunku do społeczności, która je finansuje.

Interesowni altruiści - mechanizmy nakręcania koniunktury

Powyższy podtytuł jest oczywiście prowokujący. Może jest nawet i trochę krzywdzący wobec niektórych przedsięwzięć czy firm. Mam tu na myśli kilka znakomitych inicjatyw technologicznych. Przyjrzyjmy się im nieco bliżej. Duża firma opracowująca jakieś nowatorskie, jeszcze zupełnie nieistniejące na świecie rozwiązanie, w naturalny sposób mogłaby je opatentować i przejąć monopol produkcyjny. A tu zdarza się, że firma udostępnia za darmo pewne istotne fragmenty technologii wszystkim, bez ograniczeń. Na wstępie warto tu wymienić holenderską firmę Phillips, która zdecydowała się oddać światowej społeczności (dodajmy - społeczności producentów) licencję na ciągle dziś popularną kasetę magnetofonową. Dobrych kilka lat później IBM - amerykański kolos komputerowy, zdobywa się na wiekopomny wyczyn udostępniając w postaci otwartej licencji technologię płyty głównej komputera osobistego wraz z niemal całym kodem Bazowego Systemu Wejścia - Wyjścia (BIOS). Nie udostępniona część BIOSu nie miała wpływu na funkcjonowanie systemu operacyjnego komputera. Wkrótce po IBM-ie podobnego posunięcia dokonuje Osborne Corporation w stosunku do swojego przenośnego modelu Executive. Kolejnym kamieniem milowym w tym łańcuchu otwartych licencji będzie ponownie Phillips z technologią CD. Pominęliśmy tu szereg innych firm, żeby skupić się na mechanizmach towarzyszących tym ważnym momentom ze świata technologii.

Przekazanie komuś pojedynczego daru o charakterze konsumpcyjnym nie jest niczym szczególnym. Publiczne udostępnienie metody robienia pieniędzy budzi zastanowienie. Być może świat producentów posługuje się inną hierarchią wartości, niż przeciętny zjadacz chleba. Fakt jednak pozostaje faktem i może być poddawany analizie.

Upowszechniając licencję na geometrię kasety magnetofonowej, Phillips pobudził co najmniej cztery rynki, w tym jeden najważniejszy: rynek konsumenta. Magnetofon kasetowy od razu jawił się przeciętnemu człowiekowi jako tani, osobisty i przenośny przyrząd, który dawał możliwość swobodnego zapisu dźwięku i odtwarzania go na każde życzenie. Masowe zapotrzebowanie na sprzęt tego typu pobudził kolejne rynki: autorski, producenta oraz dystrybutora. Nie ma wątpliwości, że ani Phillips, ani żadna inna firma na świecie nie jest w stanie nasycić sprzętem osobistym całego świata. Można stąd wyprowadzić interesujący wniosek. Jeśli wynalazek jest tej klasy, że staje się obiektem namiętnego pożądania prostego człowieka, wynalazca poprzez swoją firmę powinien niezwłocznie udostępnić opis techniczny urządzenia w postaci licencji otwartej. Nie popełnił błędu IBM trafnie rozpoznając, że nawet pierwotnie dość drogi komputer może stać się sprzętem osobistym. Przepaść technologiczna jaka dzieli pierwszego IBMowskiego PC Juniora od dzisiejszych potężnych maszyn jest niewiarygodna. I niewiarygodnie niska jest zarazem cena jednostki mocy przetwarzania dzisiejszego PC-ta, jakkolwiek byśmy ją liczyli. Ale zauważmy też, że do dzisiejszego sukcesu komputera osobistego natychmiast dołożyło swoją Wartość Dodaną grono zacnych firm. Na swojej dość odmiennej platformie Apple pomysłowo posłużył się wynalezioną przez Rand Xerox Corporation myszą, budując przyjazny interfejs graficzny użytkownika (GUI), który oczarował na długie lata całą Amerykę. Microsoft - jakby tu zgrabnie, a adekwatnie powiedzieć - zmałpował jabłeczne GUI na platformę PC (co się zresztą skończyło procesem - bynajmniej nie przegranym przez Microsoft). Tak tworzyły się podstawy obecnych platform MS Windows (wersji 3.1, 3.11, 95, 98, NT, 2000). W tle byliśmy świadkami wojny sprzętowej pomiędzy producentami procesorów. I tu ciekawostka. Intel nigdy nie decydował się udostępnić technologii swoich procesorów. Olśniewające sukcesy PC-tów wyrosłych na bazie procesorów Intela skłoniły jednak kilka firm mikroelektronicznych do zaprojektowania własnych procesorów mających identyczną listę rozkazów z intelowskimi. Nie wszyscy wytrzymali tempo tego wyścigu. Z dystansu kilku ubiegłych lat widać, że na placu boju pozostał Intelowi tylko jeden dobry przeciwnik (AMD), a przy okazji system patentowy USA po kilku konwulsjach wyartykułował istotny element nowego typu zastrzeżeń patentowych w zakresie mikroelektroniki: wynalazca zastrzega system masek litograficznych. Warto uczynić tu drobną, acz symptomatyczną dygresję o zabarwieniu europejskim. W tym samym mniej więcej czasie, gdy w USA znalazło się kilka firm, które w krótkim czasie zaprojektowały i uruchomiły produkcję udanych klonów intelowskiej serii procesorów x86, w Europie upadła inicjatywa ponad narodowej produkcji własnego procesora. I to z udziałem takich potęg mikroelektroniki jak Phillips, Siemens, CSF Thomson czy Olivetti. I to wbrew nadziei, jaką już dawno stwarzało wymyślenie i uruchomienie produkcji transputerów w Zjednoczonym Królestwie. Czyżby złożoność procesu produkcji procesorów ujawniła syndrom technologicznej Wieży Babel w Europie? A może ta prawidłowość dotyczy nie tylko sprzętu? A czyż rynek europejskiego oprogramowania nie jest zdominowany przez produkt amerykański, co w szczególności dotyczy systemów stosowanych w bibliotekach?

Udział poza-intelowskich typów procesorów (PowerPC, Alpha) na rynku szeroko rozumianych komputerów osobistych nie jest duży i w zasadzie jest zdominowany przez Apple’a, który w oparciu o platformę PowerPC stara się powoli zdominować rynek poligraficzny, podobnie jak Motorola zdecydowanie dominuje w sprzęcie telekomunikacyjnym. Widać obecnie, że po kilku roszadach organizacyjnych i personalnych, pogłębiły się specjalizacje zarówno w oprogramowaniu, jak i sprzęcie, i znów pojawiają się dominacje o charakterze monopolistycznym.

Wydaje się, że możemy już mówić o monopolu konsorcyjnym. Firmy opracowujące oprogramowanie użytkowe (jak np. systemy obsługi procesów bibliotecznych) wchodzą w porozumienia z firmami wytwarzającymi oprogramowanie zarządzające bazami danych i oferują bibliotekom oprócz własnej aplikacji również moduły rozruchowe (Run Time) po bardzo atrakcyjnych cenach. Równocześnie rychło okazuje się, że użytkownik aplikacji (biblioteka) szybko wpada w mechanizm oscylatora (przepraszam za aluzję), gdy dowiaduje się, że nowa wersja oprogramowania bibliotecznego wymaga nowej wersji systemu zarządzania bazą danych, a być może i nowej wersji pomocniczego kompilatora. Analogiczne sprzężenia interesów występują między projektantami płyt głównych do komputerów osobistych, producentami procesorów, pamięci a nawet projektantami interfejsów oraz oprogramowania systemowego. Jest to zjawisko tak powszechne i negatywne, że wymaga przeciwdziałań systemowych, które jednak nie będą tu przedmiotem dalszej dyskusji. Ciekawe uwagi w tej materii znajdzie Czytelnik w książce Coxa [2000], szczególnie na stronach 202-213.

Dla dodania przysłowiowej kropki nad ‘i’ można powiedzieć, że sam akt „altruizmu licencyjnego” nie musi w efekcie okazać się korzystny dla firmy. Świadczy o tym najlepiej przykład Osborne Corp., która przedwcześnie ujawniła znakomite cechy nowego modelu komputera, przy ciągle znacznym wolumenie niesprzedanego starego modelu, zalegającego magazyny punktów dystrybucyjnych. Mimo rozpoczęcia produkcji klonów ‘Executive’ na Dalekim Wschodzie rynek amerykański Osborna załamał się, ponieważ przedwcześnie uświadomiony konsument nie chciał już kupować ciągle zalegającego półki, starego, wyraźnie słabszego modelu. Doskonała firma (model O-1 został nagrodzony na targach komputerowych w Kalifornii) wpadła w pułapkę kredytową i musiała ogłosić upadłość.

Interesowni altruiści - w obronie własnej skóry

Pojawienie się globalnej sieci komputerowej dało konsumentowi do rąk niezwykłe narzędzie: niewiarygodnie tanią infrastrukturę pracy kooperatywnej w systemie rozproszonym. Połączone siły intelektu, których nie dzielą morza i oceany, ma niesłychane możliwości wytwórcze. Konsument, wciskany w pułapkę wyścigu technologicznego i zmuszany do nieustannego wydawania pieniędzy na coraz to nowy sprzęt i oprogramowanie, przedzierzga się programistę i rozpoczyna tworzenie globalnych, software'owych „klocków LEGO”. Jeśli Gaspar zrobi jeden moduł, Mark - drugi, a Roman [9] - trzeci - to wszyscy trzej mają po trzy moduły, choć każdy z nich zrobił tylko jeden. Potrzebny jest tylko wspólny magazyn. Już od samego początku istnienia Internetu istnieje taka podstawowa usługa, zwana serwerem FTP. W ramach tego serwera stworzono jednak znakomitą możliwość: anonimowy dostęp użytkownika - usługę udostępniania nie chronioną hasłem dostępu. Taki serwer anonimowego dostępu to bezinteresowna przechowalnia oprogramowania (a niekiedy i danych). To usunęło wszelkie bariery psychologiczne. Stara idea spółdzielczości natychmiast zaczęła zbierać na sieci coraz bogatsze żniwo: masowo pojawia się produkt oferowany darmowo (ang. freeware, Public Domain). W jakimś więc sensie Anonymous FTP realizuje piękną rzymską maksymę przytaczaną przez Symmachusa (druga połowa IV w. n.e.): Oratio publicata res libera est (mowa opublikowana jest rzeczą wolną) [Głombiowski, Szwejkowska 1971:56]. Dający nie pyta, czy biorący sam coś włożył do wspólnego kubła, a biorący nie musi się tłumaczyć kim jest i po co bierze. Internet stał się osobliwą komuną, całkowicie dobrowolną, zbiorowiskiem dziwnych ludzi, dla których darzenie innych staje się szczególną radością (szkoda, że dotyczy to również produkcji wirusów). Czyżby zaczęły już pobrzmiewać pierwsze świergoty tego wydumanego przed półwieczem przez Wienera ptactwa wolności, co to chce budować społeczeństwo na innych niż rynkowe zasadach? Dodajmy, że ta cała darmowa oferta dotyczy głównie oprogramowania, choć jest też pewna liczba darmowych, kompletnych opisów technologii sprzętowej, do samodzielnego wykonania w domu.

Wśród dostępnego za darmo na sieci oprogramowania, specjalną pozycję zajmują produkty oferowane w postaci kodu źródłowego. Posiadanie kodu źródłowego to fantastyczna korzyść - kończy się niewolnicza zależność od producenta oprogramowania. Taki kod można sobie samemu modyfikować na miarę własnych potrzeb. I takie oprogramowanie tworzone jest i udostępniane od początku istnienia Internetu. Jednak absolutnie najwyższą pozycję zapewnił tu sobie opracowany w Europejskim Centrum Badań Jądrowych w Genewie, popularnym CERNie, HyperText Transmission Protocol (HTTP). Dzięki temu cichemu bohaterowi Internet jest dziś tym, czym jest: potęgą, do której największe potęgi światowe w pośpiechu dostosowują swoje prawo. Do publicznie dostępnej specyfikacji protokołu HTTP kolejną Wartość Dodaną dorzucili ponownie Amerykanie udostępniając darmo światu Mosaic - pierwszą graficzną przeglądarkę dokumentów hipertekstowych. Wreszcie powstał system operacyjny LINUX - kolejna darmowa, i niezwykle obecnie popularna mutacja sprawdzonego przez lata wielozadaniowego i wielodostępnego UNIXa. Jest on dostępny obecnie nie tylko na komputery z procesorem Intelowskim, ale również i na inne platformy procesorowe. Pierwotnie lekceważony przez światowych wytwórców sprzętu i oprogramowania, został wreszcie w pełni doceniony. Nie ukrywajmy: stało się to oczywiście za przyczyną samego twórcy systemu, Fina Linusa Thorvaldsa, ale sukces byłby nie do osiągnięcia bez ogromnego, twórczego wkładu często bezimiennej Sieci. Model Open Source Software stał się już przedmiotem poważnych badań naukowych; warto tu przytoczyć takie najnowsze publikacje jak: Sharma et al. [2002], Koch [2002], czy Stamelos et al. [2002].

Z żalem można zauważyć, że te postawy bezinteresownego dzielenia się własnym dorobkiem ciągle nie mogą sobie uwić gniazdka w polskich bibliotekach. W ciągłym uganianiu się za funduszami jak ognia unika się tego, by oddać za darmo coś, podzielić się z kimś tym, na co się samemu wydało pieniądze. Wziąć coś darmowego? Z największą radością! Dać coś w darze? A co ja z tego będę miał / miała? Podejrzeć coś, co ktoś opracował i sam ukrywa? Owszem, udało mi się; potrafię ich obejść! Ale na uszach będę stawać by inni nie zobaczyli, jak ja to robię i co u mnie jest! Prace zlecone? Jeszcze podołam. Przeszkolić innych? Podzielić się pracą płatną z zewnętrznych funduszy? Nie ma potrzeby - sami damy radę, tego nie jest aż tak dużo!

Ktoś kiedyś musi przekroczyć ten zaklęty krąg. Wierzyć trzeba głęboko, że właśnie w Polsce wyrasta pokolenie o którym pisał Toffler, pokolenie zupełnie odmienne od swoich rodziców. Ale też życzyć sobie trzeba, by to pokolenie nie odrzucało tego, co było w przeszłości dobre, ale tylko to co było złe. I tak jak to niejeden z nas sobie westchnie: ... i naucz mnie, bym umiał odróżnić jedno od drugiego.

Oczekiwania i nadzieje.

O bibliotekach od dawna wypowiadają się wszyscy, którzy mają z nimi cokolwiek wspólnego: czytelnicy, bibliotekarze i naukowcy. Komentator zwykle kieruje swe oczekiwania pod dwa adresy: zasobów biblioteki oraz usług oferowanych przez nią. Chociaż biblioteka nie jest w znaczniejszym stopniu instytucją rynkową, tradycyjnie już afiszowała się swoim liczeniem się z opinią czytelnika: obsługa czytelniczych dezyderatów nie jest niczym nowym. Inna sprawa, że czytelnik nie zawsze czuł się należycie przez bibliotekę zadbany. Czytelnik XXI wieku już został wystarczająco przetrenowany przez podróże, media i przyjaciół, by wypowiadać swe oczekiwania i egzekwować prawa. Mówiąc słowami Wrighta [1995 strona 192]: W naszym uniwersytecie doktoranci szybko nauczyli się jak "korzystać" z biblioteki na odległość - przeszukując katalog, indeksy CD ROM-ów, używając gophera do dostępu do obcych katalogów i jako wejściowej drogi do Internetu. Wysyłają zamówienia międzybiblioteczne pocztą elektroniczną i zakładają sobie konta czytelnicze w bibliotekach specjalnych. Sprawdzają dane bibliograficzne ze swoich laboratoriów studenckich i pracowni naukowych. W miarę jak zapoznają się z tego typu usługami bibliotecznymi,j wzrasta ich zainteresowanie usługami bardziej zaawansowanymi. Zaczynają zadawać pytania o możliwość otrzymania plików pełnotekstowych ORAZ rysunków z czasopism. Abstrahując od pewnej dezaktualizacji wywoływanych przez Wrighta terminów (kto dziś używa gophera?), sytuacja w Polsce niewiele odbiega od powyższego opisu. Powtórnie warto przywołać Chmielewską-Gorczycę [1996 strona 11]: Porównanie usług własnej biblioteki z innymi spowodowało falę nowych żądań i oczekiwań, szczególnie w zakresie podniesienia jakości usług, np. lepszych narzędzi wyszukiwania rzeczowego (m.in. przez zaopatrzenie opisów w abstrakty i spisy treści), elektronicznego dostarczania pełnych tekstów dokumentów, których opisy znajdują się w OPAC

Część z tych oczekiwań ma charakter uniwersalny, niezależny od czasu i natury biblioteki (np. że zasoby są kompletne i zawierają informacje prawdziwe). Warto zebrać te oczekiwania w grupy morfologiczne.

Od zasobów i wyposażenia sprzętowego biblioteki oczekuje się:

  1. Trwałości
  2. Posiadania najważniejszych wydawnictw w profilu biblioteki
  3. Polityki zakupu wszystkich "ważnych" pozycji
  4. Kontynuacji tytułów wydawnictw ciągłych (również w wersji on line)
  5. Dostępności zbiorów (minimalizacja czasu opracowania, oprawy i konserwacji) [10]
  6. Sprawnego wyposażenia technicznego (czytniki mikroform, skanery kodu paskowego, komputery)

Co do pierwszych czterech punktów oraz punktu ostatniego stanowisko bibliotekarzy jest w zasadzie idealnie zgodne ze stanowiskiem czytelników. Co do punktu piątego (dostępności), w pewnych klasach dokumentów stanowiska te bywają podzielone ze względu na stan fizyczny zasobów, nieprzeciętną wartość konkretnego wydawnictwa i trudności z odpowiednim poziomem dozoru, lub jakąś formę cenzury (zagrożenie zniszczeniem, względy polityczne, religijne, czy inne).

Od usług bibliotecznych czytelnik oczekuje:

  1. Istnienia opcji zdalnej obsługi (własny katalog online, centralny katalog narodowy online, moduł wypożyczalni międzybibliotecznej dostępny z konta osobistego)
  2. Możliwości otrzymania osobistej kopii poszukiwanego materiału w żądanej formie/formacie (mikrofilm, faks, kserokopia, plik komputerowy)
  3. Bardzo szybkiej obsługi
  4. Skutecznego i intuicyjnego interfejsu wyszukiwawczego, pozwalającego na proste przeniesienie zapytania z lokalnej biblioteki na poziom miasta, kraju, czy całego świata
  5. Nieustannej dyspozycyjności systemu (7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę)
  6. Profilowania usług (personalizacji)
  7. Statystyki
  8. Systemu pomocy
  9. Systemu odwołań
  10. Forum/listy dyskusyjnej dezyderatów

W materii usług bibliotekarz i naukowiec w zasadzie akceptują oczekiwania czytelników, jednak uzupełniają je o pozycje w jakimś sensie komplementarne. Można tu wymienić następujące cechy:

  1. Bezpieczeństwo całości systemu (nieruchomości, zasobów ludzkich i materialnych)
  2. Skalowalność systemu (skuteczne, dynamiczne dostosowanie się do zmieniającego się zapotrzebowania na zakres obsługi) - brak kolejek przy terminalach katalogowych, okienkach wypożyczalni itp.
  3. Prostotę obsługi / utrzymania
  4. Niskie koszty eksploatacji
Niestety, skromne fundusze zwykle narzucają określoną hierarchię zachowań, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami czytelnika. Omawiając problem powszechnego przedkładania przez bibliotekarzy "służby książce" nad "służbę czytelnikowi" Sitarska [1990 strona 160] przypomina, że w modelowych ujęciach pod względem hierarchicznym akwizycja i udostępnianie traktowane są równorzędnie; zarazem sucho uzupełniając to pragmatycznym komentarzem: Dość obiegowa jest opinia, i to nie tylko w Polsce, że "rasowy" bibliotekarz mając do dyspozycji jakąś kwotę dla biblioteki, w sytuacji wyboru czy wydać ją na zakup pożądanej książki, czy też zużyć na doskonalenie dostępu do książek już posiadanych, z reguły i bez wahań kupi książkę. Tak jest w praktyce. [ibid.:161]. Ergo - w tej wojnie przegra zawsze czytelnik.

Z powyższego widać, że niektóre pary oczekiwań mają charakter antynomiczny, w szczególności niskie koszta kłócą się prawie z każdą cechą. Zatem typowa biblioteka, wraz z jej wszystkimi uwarunkowaniami, na ogół nigdy nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań. Stąd marzenia zainteresowanych stron obecnie coraz częściej kierują się ku najnowszym technologiom, których spektakularne osiągnięcia stwarzają nadzieje na przynajmniej częściowe zaspokojenie dotąd nie spełnionych potrzeb i marzeń. Rozważania, które będą prowadzone na kolejnych stronach, mają na celu zasugerowanie możliwie optymalnych rozwiązań: zarówno dających znaczną satysfakcję czytelnikowi, jak i będącymi do przyjęcia dla bibliotekarzy.

[7] Godne uwagi są czasowe, organizacyjne i ekonomiczne charakterystyki tego przedsięwzięcia. Projekt wystartował w 1999 roku, a na dzień 31 grudnia 2001 przeniesionych zostało do bazy graficznej 829 924 kart katalogowych co stanowi ok. 90% całości planowanego do skanowania katalogu, obejmującego 3120 skrzynek. Dziennie skanowanych jest około 2 skrzynek (ca 500-600 kart). Skanowanie wykonuje młody człowiek odbywający w Bibliotece Jagiellońskiej zastępczą służbę wojskową w ramach umowy zawartej pod auspicjami Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Umowa zobowiązuje Bibliotekę do opłacenia żołdu (ok. 500 PLN miesięcznie) co rozszerzone o 15% premię dla bibliotekarza sprawdzającego wyniki skanowania stanowi koszt projektu. Organizacja tego projektu winna być uznana za wzorcową i powielona w innych bibliotekach dysponującymi własnymi serwerami i dostępem do sieci.

[9] Aluzja do imion realizatorów projektu wsparcia Linuksa dla Unicode.

[10] Specyfika zbiorów, postawa władz biblioteki oraz świadomość czytelników mogą dopuszczać szeroki wachlarz ułatwień dostępu do zbiorów. Biblioteka Wydziału Chemii Florida University w Gainesville (USA), z której autor miał przyjemność korzystać przez półtora roku, była dostępna dla pracowników Wydziału, doktorantów i wizytujących gości przez cały rok 7 dni w tygodniu i 24 godziny na dobę. Każdy z pracowników Wydziału dysponował jednym kluczem w systemie Master Key, umożliwiającym wstęp do budynku Wydziału (w czasie wizyt nocnych), laboratorium, gabinetu kierownika zespołu z podręcznym księgozbiorem, biblioteki (swobodny dostęp do półki), pomieszczeń z kserografami. Mimo wolnego dostępu do półki, biblioteka Wydziałowa nie była wyposażona w żaden system kontrolny, wykrywający niepowołane wynoszenie wydawnictw poza pomieszczenia biblioteki. Obecność bibliotekarza w ciągu dnia była symboliczna i nie miała charakteru nadzorczego. Mimo tego wspaniały, ponad stuletni księgozbiór, pozostawał praktycznie w nienaruszonym stanie; zabawne - z książkami znajdującymi się na swoich miejscach. Na tym samym uniwersytecie zwroty książek wypożyczonych realizowane były przez wrzucanie książek do zamkniętych pojemników ustawionych na terenie kampusu uniwersyteckiego poza obszarem budynków.